Wysoki mężczyzna przekroczył progi małego domku, nawet nie trudząc się rozglądaniem czy aby przypadkiem ktoś go nie obserwuje. Zamknął grube, dębowe drzwi i na wszelki wypadek zakręcił klucz. Ściągnął ciemny kaptur z głowy, wolnym krokiem ruszając w stronę salonu. Przekroczywszy wejście do pomieszczenia, jego wzrok już w pierwszej chwili skierował się w stronę starszej kobiety siedzącej nieruchomo na fotelu. Wpatrywała się w ogień w kominku, odstawiając grubą książkę na stolik obok. Ciemnowłosy mężczyzna zrobił krok do przodu, wpatrując się w staruszkę. Odnosił wrażenie jakby kompletnie nie miała pojęcia o tym, że ktokolwiek wszedł do jej mieszkania. Że ktokolwiek ją obserwuje. Jej uwaga była skupiona tylko i wyłącznie na jaskrawych płomieniach. Tylko jeden Bóg wiedział co kobieta tam widziała. Mężczyzna jednak był pewny, że było to coś gorszego niż samo spojrzenie Diabła.
– Chamberlain.
Mężczyzna słysząc nagle jej głos, poczuł jakby zapadał się pod ziemię. Nigdy nie wątpił w to, że ten dom został stworzony z czegoś, co nie jest tylko cegłą czy drewnem. Ten dom żył. Oddychał. Reagował na każde jej słowo.
– Nie przypominam sobie, że kiedykolwiek pozwoliłam tobie przekroczyć progi mojego domu bez pukania – dodała, wciąż jednak wpatrując się w płomienie. Chamberlain uczynił to samo. Nagle poczuł jak fala szoku ogarnia jego ciało. Zamrugał oczami, po czym znów spojrzał w ogień. Mógł przysiąść, że jeszcze przed chwilą ujrzał w nich twarz człowieka usiłującego wołać o pomoc. O jego pomoc. Jakie tajemnice skrywała ta kobieta? Ile krwi przelała, a dusz uratowała?
– Witaj, Lucindo – przywitał się po dłuższej chwili, ignorując wcześniejsze słowa osiwiałej już kobiety, które powoli zanikały w jego pamięci. Wciąż jednak nie odciągał wzroku od komina. Nie wiedział dokładnie z czego to wynikało. Ze strachu czy respektu przed ów kobietą, której przenikliwy wzrok czuł już nazbyt wyraźnie?
– Co cię tu sprowadza, Andrew? – zapytała, przymrużając oczy. Chamberlain zastanawiał się w jakie słowa ubrać odpowiedź, która siedziała mu głowie.
– Chodzi o mojego syna – odpowiedział. Kobieta ponownie skierowała wzrok czarnych oczu w jego stronę – Sny.
– Koszmary? – zapytała.
– Powiedzmy... – odparł. Kobieta wskazała ręką na miejsce obok siebie. Andrew usiadł.
– Opowiedz.
– Ethan mówi, że widzi czarnowłosą dziewczynkę o ciemnych jak węgiel oczach i białej jak porcelana cerze. Siedzi nad brzegiem jeziora z nogami zanurzonymi w lodowatej wodzie. Jej drobne dłonie są całe we krwi, a na jej białej sukni nie ma żadnego jej śladu. W rękach trzyma czarnego kota, który wygląda na dopiero narodzonego lecz sprawia wrażenie umierającego. Krwawi. To jego krew, jaskrawoczerwona, jest na jej dłoniach – przerwał, by wziąć głęboki oddech – Ethan stoi za nią. Cicho, żeby nie wiedziała. Lecz ona czuje jego obecność. Wyciąga zimną, zakrwawioną dłoń w jego stronę i dotyka jego stóp. Niewinny ruch, lecz jest potężniejszy niż można sobie wyobrazić. To jakby dotyk... śmierci? Ethan zaczyna krwawić. I dokładnie w momencie, kiedy jego krew zaczyna go dusić, widzi martwe ciało... Płynące powoli po wodzie. A z daleka... Z daleka płynie coraz więcej ciał. One są we krwi. Ma ten sam kolor. Jaskrawoczerwony. Tych ciał jest... masa. Ethan chce wiedzieć kim są. Ale kiedy ma już rozpoznać kim byli, budzi się. Zapłakany, drżący i przestraszony – zakończył, zamykając oczy. Tak bardzo chciał pomóc swojemu dziecku.
Kobieta milczała.
– Lucindo, co to może oznaczać? – zapytał z cichą histerią w głosie. Kobieta spojrzała na obraz wiszący nad kominem. Nie było na nim nic szczególnego, jedynie pole czerwonych tulipanów. Jednak na jej twarzy malowała się pewna forma obawy.
– Dziewczynka oznacza przedstawicielkę czegoś lub kogoś... – rozpoczęła – Biała suknia symbolizuje czystość i początek. Czarny, krwawiący kot oznacza narodzenie się. Martwe ciała o tym samym kolorze krwi mogą oznaczać tylko jedno. Śmierć – przerwała, wstając i podchodząc do drewnianej komody – Dotyk oznacza potęgę, której siłę nie pojmuję nawet ja – ciągnęła, otwierając ostatnią szufladę. Wyciągnęła z niej pudło – Umierający oznacza ofiarę i unicestwienie – dodała, otwierając je. Wyciągnęła z niego amulet. Schowała pudło, zamknęła szufladę, po czym wróciła na miejsce – Andrew, czy rozumiesz do czego dążę? – zapytała, podając mu amulet. Mężczyzna spojrzał na niego. Roześmiał się ironicznie, lecz z pewną histerią. Amulet był z prawdziwego srebra z białym kamieniem na środku. Miał chronić przed jednym – czarną magią.
– Nie, Lucindo, to niemożliwe – odparł, kręcąc głową.
– Andrew... Gdzie leżała rezydencja piątego rodu? – zapytała.
– W północnej części lasu, dokładnie na obrzeżach miasta. Blisko jeziora, ale to nic nie…
–Który ród posiadał czarnego kota na herbie? – zapytała, przerywając mu.
– Na Boga, Lucindo! Vanhoosowie nie żyją od wielu lat! Sam widziałem jak mój ojciec ściął Richarda! Byłem świadkiem palenia ich na stosie, a Morganę zakopano w mojej obecności! – wrzasnął, uderzając dłonią o stół – Mój ród brał czołowy udział w egzekucji tej przeklętej familii!
– Skąd masz pewność, że zakopaliście akurat Morganę? – zapytała, wpatrując się w niego przenikliwym wzrokiem.
– Spłonęła żywcem w chacie, która miała jej służyć jako tymczasowy schron. Chciała się ratować, ale się nie udało – odpowiedział.
– Co jeśli to nie była Morgana? – zapytała. Andrew milczał.
– Nawet jeśli, to uciekła i nie powróci – odparł stanowczo.
– Skąd ta pewność? – uniosła brwi do góry.
– Morgana zawsze była najsłabsza. Skoro żyje i tak jest sama. Pokonalibyśmy ją bez problemu – odpowiedział. Lucinda zmarszczyła brwi.
– Andrew, zapomniałeś o istotnym fakcie... Morgana spodziewała się dziecka.
– Była w pierwszym miesiącu ciąży. Z pewnością poroniła – stwierdził – Poza tym była przeklęta przez swojego ojca. Nie miała szans na urodzenie dziecka. Nawet jeśli, urodziłoby się martwe – dodał. Lucinda zaśmiała się gardłowo. Chamberlain... Jak zwykle zbyt pewni siebie. Pokolenie za pokoleniem coraz gorsze. Westchnęła, mówiąc:
– To nie jest zwykły sen, Andrew. To nawet nie jest koszmar.
– Więc co to według ciebie jest? – zapytał Andrew, a Lucinda spojrzała na niego.
– Twój syn, mój przyjacielu, posiada ogromny dar. Wykorzystaj to, by uchronić całe miasteczko przed katastrofą.
– Lucindo… Nie potrafię uwierzyć w powrót czegoś, co zostało unicestwione. To jest niemożliwe.
– Chłopcze, twoja upartość w końcu stanie się twoją zgubą. Vanhoose to czarodzieje. Nie byli głupi i mogli być przygotowani na wszystko – odparła stanowczo – Co jeśli domyślali się o ataku, a to całe unicestwienie było jedynie szopką? Co jeśli to była tylko perfekcyjna gra? – spojrzała na niego. Andrew pokręcił głową. W to już nawet nie miał zamiaru wierzyć. Vanhoose, owszem, byli potężni, lecz w walce z czterema rodami nie mieli szans na ratunek.
– Wybacz, Lucindo, ale to wydaje mi się zbyt abstrakcyjne.
– Dlaczego tak trudno przyjąć ci prawdę? Boisz się?
– Niczego się nie boję – rzucił z pogardą. Kobieta uśmiechnęła się kącikiem ust.
– Powiedzmy, że ci wierzę… – odparła.
– Lucindo, nie mogę tego wziąć – rzekł, szybko zmieniając temat i oddając kobiecie srebrny amulet – Nie mogę zabrać tobie tak drogocennego skarbu, kiedy nie ma takiej potrzeby.
– Jest taka potrzeba i musisz zatrzymać ten amulet – odpowiedziała – I ty dobrze o tym wiesz. Dowody mówią same za siebie. Losu nie oszukasz.
– W tym momencie ty nim manipulujesz – rzucił w jej stronę. Kobieta zaśmiała się.
– Powiedziałeś, że Morgana spłonęła żywcem… Ile czasu przebywała w chacie?
– Nie pamiętam. Gdzieś około siedmiu dni przed atakiem – odpowiedział.
– Andrew, nie widzisz, że zaprzeczasz sam sobie? – zapytała, patrząc na niego.
– O czym ty mówisz?
– Spłonęła żywcem w chacie, która miała jej służyć jako tymczasowy schron. Chciała się ratować, ale się nie udało – zacytowała jego słowa – Chciała się ratować, ale się nie udało.
W tym momencie Andrew zmarszczył brwi i spojrzał w stronę kobiety. Do czego ona dążyła?
– Morgana była przeklęta. Dlaczego mieliby ją zamykać w schronie? Chyba Richard z chęcią rzuciłby ją jako pierwszą na śmierć, czyż nie? Andrew to wszystko ma drugie dno… Twój syn dał nam to do zrozumienia – oznajmiła, podnosząc się z fotela i podchodząc do mężczyzny – Sam powiedziałeś, że chciała się ratować. Ale dlaczego miała to robić? Musiała wiedzieć, że zbliża się coś złego.
– Lucindo…
– Mój przyjacielu, cała rodzina chroniła Morganę. W jej łonach rozwijało się dziecko, które niedługo stanie na naszych ziemiach. Nie wiem czy tylko ono, czy może będzie ich więcej. Naprawdę nie wiem…
Andrew milczał. W zasadzie nawet nie wiedział co o tym myśleć. Miał mętlik w głowie. Z jeden strony, Vanhoose ponownie na ziemiach Brentwood... To brzmi nierealistycznie. Ale z drugiej strony... Przeklęta Morgana i wątpliwości, które właśnie zaczęły mu towarzyszyć. Co miał o tym myśleć?
– Andrew – odezwała się Lucinda – Chroń swoje dzieci – oświadczyła.
– Zawsze je chronię.
– Chroń, jak nigdy przedtem – powiedziała z pewną obawą w głosie. Dokładnie wiedziała co się zbliża. Mały Ethan też, choć na razie nie był tego świadom.
– Lucindo... Co im grozi? – zapytał, biorąc głęboki oddech.
– Andrew, musisz wierzyć w tę prawdę, którą ci przedstawiłam... – odpowiedziała cicho
– To nie będzie zwyczajna zemsta. Wydarzy się coś bardziej okropnego.
– Co masz na myśli?
– Rzeź – jej głos zadrżał – Bolesna i długa.